Po opublikowaniu tekstu pt. „Jarku – dlaczego obrażasz, brata, siebie, nas?”, spadły na mnie gromy, wymysły i obelgi. Nic dziwnego, chętnie przyznaje, ze tekst był zbyt emocjonalny, ale kto gra na emocjach, kto je stale wywołuje, nie może się potem dziwić, że ludzie prowokowani emocjami odpowiadają w ten sam sposób. Zanim odpowiem na pytanie: dlaczego moja wypowiedź była tak emocjonalna, kilka zdań na temat zasad publicystyki politycznej.
Czy w wypadku nagonki mediów na przywódcę opozycji – ta nagonka prowadzona jest praktycznie stale -, publicyści związani ideowo z prawicą, maja prawo krytykować J. Kaczyńskiego, czy nie? Moim zdaniem maja nie tylko prawo, ale i obowiązek, na tym bowiem polega demokracja, bez tej krytyki partia opozycyjna zmieniłaby się nieodwołalnie w strukturę skrajnie oligarchiczną o czym nas poucza „żelazne prawo oligarchii”.
Jest to w gruncie rzeczy klasyczny problem autocenzury, który działacze „Solidarności” przećwiczyli w latach 1980 -181: jeżeli krytykujesz np. władze KK czy posunięcia Wałęsy to ryzykujesz, że twoje słowa zostaną zacytowane przez „Trybunę Ludu” czy „Żołnierza Wolności”. Takie ryzyko jest wpisane w matryce demokracji. Bez tego ryzyka, demokracja nie istnieje. Pole swobodnej dyskusji w Polsce jest stale zawężane przez zwolenników obu największych partii PO i PiS.
Ethos wartości o który wszyscy walczyliśmy – w ten czy inny sposób – powoli zanika. Ze strony panującej oligarchii padają stale pod adresem zwolenników PiS, Radia Maryja wyzwiska typu: nieudacznicy, frustraci, zawistnicy itd., niestety te same wyzwiska – idealnie skalkowane – padają ze strony PiS wobec tych, którzy krytykują tą partię będąc jednocześnie skrajnymi przeciwnikami panującej oligarchii. To zjawisko dość smutne, ze zwolennicy PiS posługują się tą samą ideologia co „Polityka” czy "Wprost". W obu przypadkach jest ona po prostu nieprawdziwa. W obu przypadkach tego typu postawa degeneruje moralnie jej wyznawców. W oby przypadkach wykluczona jest jakakolwiek polemika, która sprowadza się do polowania na przycinki albo absurdalne poszukiwania ile to artykułów w „Głosie” opublikował pod pseudonimem J. Kaczyński – dwa, a może półtora, a może dwa i pół.
Groteska i to niestety dość śmieszna. Nie o artykuły chodzi a o postawę pana prezesa wobec 13 grudnia 1981 r. O reakcje na stan wojenny polskiego narodu i pamięć o tym tragicznym wydarzeniu. Pamięć ta jest zerowa. Stan wiedzy wśród internautów o stanie wojennym jest bliski zeru, co jest trochę zadziwiające, biorąc pod uwagę heroiczne wysiłki IPN. Co gorsza stan wojenny prawie wszyscy oceniają – na czele z panem prezesem PiS i jak się okazało L. Dornem – z punktu widzenia dzisiejszej gry politycznej i interesów partyjnych PiS i PO, co jest groteskowe. Przypominam więc, ze dekret o stanie wojennym nie likwidował NSZZ „Solidarność”, tylko zawieszał jego działalność.
To był podstawowy fakt polityczny, który przy omawianiu pierwszych miesięcy stanu wojennego musi być brany zawsze pod uwagę. Przypomnę, ze redaktorzy „Tygodnika Solidarność”, przychodzili normalnie do pracy i pobierali pensje. Więc powtórzę – NSZZ „Solidarność” była zawieszona, a to oznaczało dla każdego etatowego i nie internowanego pracownika związku, obowiązek działania.
Powtarzam działanie w podziemiu traktowałem jako swój zawodowy obowiązek etatowego pracownika NSZZ „Solidarność”.
Zawodowy obowiązek działacza NSZZ „Solidarność” sprowadzał się do kilku niby prostych czynności, które przypomnę: a) zdobywania funduszy czyli pieniędzy na papier, farbę drukarską, matryce; b) organizowanie lokali do drukowania czasopism; c) organizowania lokali do redagowania kolejnych numerów (rozdzielność drukowania i redagowania była obowiązkowa); d) zdobywanie artykułów od autorów; e) zdobywania informacji (to było najtrudniejsze); f) pisania artykułów; itd. Od 13 grudnia 1981 do 1 stycznia 1982 r. redagowaliśmy w cztery osoby „Wiadomości Dnia” dziennik wychodzący przed 13 grudnia 1981 r. w Regionie Mazowsze.
Pismo przyjęło nazwę „Wiadomości”. Jednak redakcja „Wiadomości Dnia” nigdy nie zagwarantowałaby poczucia ciągłości działania Solidarności w stolicy (w pierwszym miesiacu stanu wojennego) - te poczucie, ze związek istnieje i nie został rozbity polegało na dystrybucji pisma w zakładach pracy - gdyby nie pomoc setek osób oraz pomoc finansowa wielu jednostek i środowisk. Chciałbym w tym miejscu podziękować raz jeszcze rodzinie śp. Ryszarda Reiffa, który jako pierwszy ofiarował nam znaczna sumę pieniędzy, chciałbym podziękować kombatantom AK, środowiskom Kedywu i Biuletynu Informacyjnego AK, a także panu A.Wielowieyskiemu i wielu, wielu innym.
Pisze o tym dlatego, że - jak słusznie podkreślał zawsze J. Kaczyński – bez pieniędzy , nie można działać. Pisze także o tym dlatego, że pieniądze wydawane przez działaczy Solidarności to temat tabu. Czy rozliczono dary pieniężne, które napływały z zachodu Europy? Nie. Redakcja „Wiadomości Dnia” nie zrobiłaby nic, gdyby nie dziewczyny, które organizowały to co było najtrudniejsze, czyli lokale i autorów. Zosia Jabłonowska, która co tydzień przekazywała mi adres lokalu, gdzie mieliśmy redagować kolejny numer „Wiadomości”, oraz zapoznawała mnie z dziewczętami, które pełniły role łączniczek (z zakładami pracy i Kościołami).
Wszystkie one były, piękne i – w przeciwieństwie do nas – zadziwiająco spokojne. Bez kobiet to podziemie by nie zaistniało. One zawsze w naszej poplątanej historii były oazą pewności, umiaru i skuteczności. Wszystkie miały tylko jedna wadę: wyglądały tak jakby zeszły z taśmy filmowej „Kanału” Wajdy, jakby przebrały się w kostiumy łączniczek z Powstania Warszawskiego. Berety, kurtki obciągnięte paskiem, kozaczki.
Anna Marchocka organizowała mi spotkania z potencjalnymi autorami albo ich asystentkami, bo często chodziło o znanych profesorów ekonomii, do których dotarcie było kilku szczeblowe, ale dzięki temu redakcja dysponowała znakomitymi artykułami np. prof. Rafała Krawczyka czy prof. Łepkowskiego. Podkreślam raz jeszcze, ze wszystkie moje koleżanki i koledzy traktowaliśmy prace w podziemiu jako swój zawodowy obowiązek. Coś oczywistego. Nie byłem nie jestem i nie będę nigdy bohaterem. Nie byliśmy. ani ja ani moje koleżanki i koledzy znanymi działaczami.
Wręcz przeciwnie byliśmy przeciętnymi – jakich było tysiące – etatowymi pracownikami związku, którzy po wprowadzeniu stanu wojennego, kontynuowali wypełnianie swoich zawodowych obowiązków. Wszyscy, którzy działali lub mieli zamiar działać, nawiązywali miedzy sobą kontakty, odtwarzali siatkę więzi, tak brutalnie zdławionych grudniowym ciosem. I rzecz jasna odnajdywaliśmy się. Pamiętam szalone spotkanie z Helena Łuczywo, szalone dlatego, ze umówiliśmy się w domu gdzie miesćiło się mieszkanie Jacka Kuronia, pamiętam spotkania i współpracę z Czesławem Bieleckim, najwybitniejszym niewątpliwie działaczem i publicystą podziemnej „Solidarności”. Twórcą pisma i wydawnictwa CDN.
Wszystkich nas obowiązywał rygorystyczny kodeks postępowania wobec władzy WRON: jeżeli zostałeś złapany, nic na UB nie podpisujesz. To było ABC podziemia. J. Kaczyński w swoim wywiadzie, stwierdza, że po przesłuchaniu – (pytanie pierwsze – panie prezesie czy Pan odpowiadał na pytania, bo jeżeli tak, a z wywiadu wynika, ze tak – to zdradził pan drugą zasadę działalności działacza „Solidarności” – w czasie przesłuchania milczeć), podpisał papierek.
Nie była to lojalka – mówi J. Kaczyński. Dla mnie była. Chciałbym oświadczyć co następuje: gdybym wiedział, ze prezes PiS zachowywał się w stanie wojennym tak jak opisał to w wywiadzie, to nigdy bym nie współpracował z ta partią. Nigdy bym się nie zgodził zostać wiceministrem w rządzie człowieka, który złamał podstawowe zasady działalności podziemnej. Nigdy bym nie współpracował z człowiekiem, który po latach stwierdza lekko, ze podpisał papierek 14 grudnia 1981 r. na UB i go wypuszczono. Kim pan jest panie prezesie?
Tysiące prostych ludzi, w sytuacjach nieporównywalnie cięższych, odmawiało nie tylko podpisywania jakichkolwiek papierów, ale odmawiało rozmowy. Pan podpisał, pan rozmawiał (najprawdopodobniej). Jest pan zaprzeczeniem tych cichych bohaterów stanu wojennego, którzy dochowując wierności ideałom opozycji demokratycznej i „Solidarności”, zapłacili cenę o której pan nie ma zielonego pojęcia. Podpisywanie różnego rodzaju papierków na UB to była właśnie sowiecka metoda zniewalania i szmacenia ludzi.
To było główne narzędzie komunistów w walce z „Solidarnością”. To był egzamin. Pan tego egzaminu nie zdał. Ze stanu wojennego pamiętam głównie rozmowy z ludźmi na ten temat. Z ojcami i matkami, które zmuszano do wstępowania do wronich związków, jakie oni przezywali po prostu męki i katusze. Wstąpię do nowego wroniego związku to zdradzę Solidarność, nie wstąpię to nie dostane przydziału na kartofle, mięso, ubrania dla dzieci. Byli to najczęściej ludzie biedni. Rzecz jasna prawie za każdym razem mówiłem, żeby wstępowali.
Czytając ten kuriozalny wywiad mało mnie szlag nie trafił, wywiad pełen sprzeczności, przeinaczonych faktów, prostych absurdów typu: rozeszła się pogłoska, że Wałęsa wylądował 14 grudnia w Warszawie i J. Kaczyński w ta plotkę uwierzył i szukał Przewodniczącego. Nie wiadomo czy się śmiać czy płakać. Jak ktoś normalny mógł w coś takiego uwierzyć. Tak mój krótki artykulik jest pełen emocji, bo wywiad pana prezes J. Kaczyńskiego fałszuje obraz tamtych dni, obraża tych cichych bohaterów, którzy nigdy nic nie podpisali i zapłacili za to cenę niewyobrażalną dla Dandysa opozycji demokratycznej, twórcy wybitnych artykułów w liczbie 2.
W moim artykule nie wspomniałem, że J. Kaczyński ponoć współpracował z „Głosem” pismem wydawanym przez , Macierewicza, Naimskiego czyli tych, którzy KOR wymyślili – wg. relacji np. J. Kuronia -, i według wszystkich, którzy znają historie opozycji demokratycznej. Niech to będzie jeszcze raz przypomniane: KOR – jego nazwę, która była kapitalna – strukturę działania, wymyślił Antoni Macierewicz, a nie Michnik czy Kuroń. Jest to jego ogromna zasługa. To on w gruncie rzeczy był twórca opozycji. To on w pierwszym, decydującym dla funkcjonowania, roku, działania KOR –u, nim kierował.
Tyle miodu, teraz pytania do pana prezesa J. Kaczyńskiego. Pismo „Głos” w maju 1983 opublikował program polityczny, w którym Dorn, Macierewicz proponowali zawarcie porozumienia między Kościołem, Ludowym Wojskiem Polskim na czele którego stał gen. Jaruzelski i Kościołem. Przytoczę kilka fragmentów z tego programu:
(…) PRL jest swoistym fenomenem. Polakom obeznanym przez ponad 250 lat (co najmniej od końca Wielkiej Wojny Północnej) z różnymi formami dominacji rosyjskiej, a później radzieckiej nad ich krajem, najbardziej powinna przypominać Królestwo Kongresowe (…) Wbrew formule Weinbergera o rosyjskim generale w polskim mundurze, jest dla nas jako dla narodu istotne, że nie rządzą nami bezpośrednio Rosjanie. (…) Wiele wskazuje na to, że zamysł państwowotwórczy da się w deklaracjach i działaniach WRON-y odczytać. Koncepcja polityczno-ustrojowa ekipy Jaruzelskiego ma co najmniej dwa źródła: „bourbońskie” i komunistyczno-oficerskie; stara się połączyć doświadczenie reżimów restauracyjnych i dyskutowane przed powołaniem PRL projekty oparcia władzy komunistycznej nie o partię lecz o kadrę wojskową. (…)
Co pozostaje? co jest trwałe? Na czym można budować jeśliby się chciało? (…) Najtrwalszą polską instytucją jest Kościół katolicki. (…) Czy po stronie władzy istnieją jakiekolwiek elementy trwałe, niezbędne społecznie, zakorzenione w życiu narodowym (…)? Natomiast gwarantem niepodległości, instytucją najwyższej narodowej konieczności może być tylko wojsko służące narodowi i broniące go. (…) PZPR, WRON-ę, PRON-cie, SB można w sprzyjających okolicznościach w taki czy inny sposób zlikwidować. (…) Natomiast wojska działaniem społecznikowskim ani konspiracyjnym stworzyć się nie da. Przywoływany już Józef Piłsudski organizował Legiony i POW.
Znaczyły one jako atut w rozgrywkach politycznych, POW ma swoje olbrzymie zasługi jako czynnik zbrojny umożliwiający rozpoczęcie walki lub zorganizowanie czasowej obrony. Militarnie natomiast rozstrzygała armia tworzona albo na emigracji, albo w kraju przez Polaków, liniowych i sztabowych oficerów armii zaborczych. Także w przyszłej, niepodległej Polsce – a wszyscy wierzymy, że jej dzień kiedyś nadejdzie – walczące o nią i broniące jej wojsko polskie będzie, bo inaczej być nie może, bezpośrednią kontynuacją, także personalna, obecnej armii.
Czy Wojsko Polskie może stać się polskie? Trudno sobie wyobrazić odzyskanie niepodległości przez Polskę czy też zmniejszenie zakresu jej podległości bez udziału wojska. (…) Ale przecież dziś właśnie to wojsko stanowi podstawę aparatu rządzenia i główne wsparcie ekipy rządzącej (…) Nadzieje na wsparcie buntu społeczeństwa żywiołową rewoltą „mas żołnierskich” świadczą o całkowitym niezrozumieniu mechanizmów nie tylko współczesnej armii, ale wojska w ogóle. (…) Naród nie jest w stanie wygrać z wojskiem bez wojny domowej prowadzącej albo do otwartej interwencji, albo do „libanizacji” Polski. (…)
Nie można zatem dopuścić do tego, by konflikt naród – władza, czy też Polacy WRONa stał się równoznaczny z konfliktem naród - armia. Większość dorosłego i aktywnego polskiego społeczeństwa to przecież, podobnie jak Lech Wałęsa, kaprale, szeregowcy, oficerowie rezerwy. (…) Czy możliwe jest aby wojsko wystąpiło jako samodzielna siła polityczna, nie wspierająca tej czy innej frakcji partyjnej, lecz współdziałająca i współgrająca z dążeniami narodu? (…) W pewnym sensie jesteśmy zmuszeni do gry na najkorzystniejszą, ale mało prawdopodobną szansę. Szansa to niewielka i jej wygranie nie tylko od nas zależy, konieczna będzie też inicjatywa ze strony jednego z partnerów narodowego porozumienia – wojska.
Aby inicjatywa taka pojawiła się po tamtej stronie barykady, należy ją niejako suflować i przygotowywać polityczny grunt pod jej pozytywne po naszej stronie przyjęcie. Można to robić przez niezależną publicystykę polityczną, można inaczej, jak Lech Wałęsa, gdy podpisał list do generała Jaruzelskiego swoim stopniem wojskowym. Oburzyło to niektórych intelektualistów, ale naród zrozumiał. (…) Są to oczywiście tylko najbardziej ogólne dyrektywy walki i przygotowania gruntu pod porozumienie z armią.
Taktyki szczegółowej opisać się nie da: zależy ona od bieżących wydarzeń, zmian w układach sił i jest zadaniem praktycznej sztuki gry politycznej, a nie publicystyki. Chociaż od tej ostatniej także niemało zależy – przede wszystkim uświadomienie, na jaki cel ma być ukierunkowany olbrzymi potencjał polskiej energii narodowej, by nie rozproszyć jej i nie marnować na mrzonki i miraże. Celem takim jest odbudowa autentycznie polskiego państwa; drogą do celu odbudowa „Solidarności” i porozumienie narodowe z Kościołem i z armią”.
Koniec cytatów. Ponieważ pan J. Kaczyński, był jak zaręcza nam L. Dorn wybitnym działaczem i współpracownikiem pisma „Głos”, to musiano z nim konsultować tezy zawarte w programie. Ten program bowiem konsultowano z autorami pisma i wiem, ze nadsyłali oni pisemne refleksje. Czy mógłby pan panie prezesie przedstawić swoje refleksje na temat, tego programu?
Przypomnę – programu, który został zrealizowany w 1989 r. przez Solidarność i przeciwników Macierewicza czyli Michnika i Kuronia. Jak to mówiła wspominana przez prezesa PiS - Ula Doroszewska – to jest niesprawiedliwe: my wszystko wymyślamy, wysilamy intelekt, a Michnik to realizuje i ogłaszany jest geniuszem, a o nas nikt nic nie wie. Fakt, to rzeczywiste jest niesprawiedliwe. Więc ponawiam pytanie do prezesa PiS – jakie były pana refleksje na ten temat.
Najlepiej pisemne. Leopolita czyli Roman Zimand – sformułował swoje uwagi na ten temat, które można przeczytać w książeczce wydanej przez Kulturę Paryską w 1983. („Teksty Cywilne przez Leopolitę” – artykuł „Głos w dyskusji „Głosu””). Jeżeli – jak zaręcza L. Dorn – był pan wybitnym działaczem, to musiano z panem ten tekst konsultować i musiał pan spisać swoje uwagi. Proszę o ich upublicznienie. Ten artykuł mógłbym pisać jeszcze bardzo długo, ale w końcu nie napisze najważniejszego: wywiad prezesa J. Kaczyńskiego opublikowany w „Gazecie Polskiej”, został ogłoszony w określonej sytuacji politycznej w kraju i – a to najważniejszy fakt – w samym PiS –ie.
Otóż partia prezesa J. Kaczyńskiego jest rozdzierana od dłuższego czasu walką frakcyjną pomiędzy z jednej strony starymi działaczami partyjnymi (zakon PC np. Adam Lipiński), którzy sprawują władzę nad partyjnym aparatem i którzy mają kompletnie dosyć koncentrowania się na tragedii smoleńskiej ciągnącej PiS w dół, - to oni wylansowali „premiera” Glińskiego i to oni chcą PiS utworzyć normalna partie opozycyjną, z drugiej zaś strony grupą Macierewicza i Sakiewicza, którzy na rozkołysaniu tragedii smoleńskiej chcą przejąć władzę w PiS –ie. Wywiad, jest wiec znakiem lub próbą grupy smoleńskiej przeciągnięcia prezesa ostatecznie na swoją stronę.
Znakiem zewnętrznym tej walki na polityczne być albo nie być – była prośba starych aparatczyków PiS by prezes nie mianował na stanowisko wiceprezesa partii A. Macierewicza. Odpowiedzią grupy smoleńskiej był wywiad J. Kaczyńskiego w „Gazecie Polskiej”. Wywiad ten pełni wiec role prowokacji grupy smoleńskiej wobec tradycyjnego aparatu PiS. Wobec Prawa i Sprawiedliwości. Czy jest on także prowokacją A. Macierewicza wobec J. Kaczyńskiego? Czy J. Kaczyński nie wiedział, ze mówiąc tyle o „Głosie”, staje się zakładnikiem A. Macierewicza, zakładnikiem swojej przeszłości opozycyjnej, która w porównaniu z przeszłością Macierewicza jest zerowa? Czy wywiad zapowiada, ze powstaje PiS –bis?
Piotr Piętak