Napisane przez mediologia dnia . Wysłane Artykuły teoretyczne.

Marzec 1968 - świadectwo nieznane

Marzec 1968 roku to nie tylko „komandosi”, Michnik czy dorzynanie frakcji „puławian” („Żydów”) przez „partyzantów” Moczara. Marzec był przede wszystkim buntem całej młodzieży – studentów, licealistów, także robotników – przeciwko prymitywnej władzy komunistów. Buntem ogólnokrajowym. O jego „cichych bohaterach” z małych miasteczek nic nie wiemy. Historia marca 1968 nadal okryta jest tajemnicą.  W 1968 roku miałem 15 lat, to co przeżyłem w tamtym okresie opowiadam w wywiadzie, który przeprowadził ze mną pan Karol Samsel, redaktor kwartalnika „elewator”. Numer 16/2 z 2016 roku jest poświęcony twórczości mego Ojca Stanisława Piętaka, zmarłego w 1964 roku. Z tego wywiadu – poświęconego głównie poezji – wybieram fragmenty dotyczące polityki i marca 1968 roku.

 

Marzec 1968 oczami 15 latka

z Piotrem Piętakiem rozmawia Karol Samsel

Kiedy i w jakich okolicznościach zainteresował się Pan po raz pierwszy poezją swego Ojca – szerzej jego twórczością?

Proszę z góry o wybaczenie, ale by moja odpowiedź miała sens, muszę podać kilka faktów z mojego życia. /…/ W 1966 roku moja matka zaczęła prowadzić kawiarnię „Kamienne Schodki” na Starym Mieście – która bardzo szybko, dzięki pysznej pieczonej kaczce oraz wieczorkom poetyckim i wystawom malarskim stała się miejscem spotkań warszawskiej elity artystycznej. Kogóż tam nie było? Przychodzili Andrzejewski, Putrament, wybitny aktor Świderski, który mieszkał w domu obok kawiarni, żony poetów, aktorzy, no i druga strona – Moczar, Namiotkiewicz (osobisty sekretarz Gomułki)…

A Jaruzelski, generał-wybawiciel?

– Był raz i – to, co powiem, zabrzmi jak „historyczne świadectwo” – byłem wtedy w „Kamiennych Schodkach”, jak matka przy Moczarze zaczęła nagle wychwalać nowego ministra MON i na koniec powiedziała, że chciałaby go bardzo poznać, na co Moczar stwierdził, że jej życzenie jest dla niego rozkazem i powiedział do swego adiutanta – jego imienia nie pamiętam – „niech tu się Wojtek zamelduje”. I w 20 minut później do kawiarni wszedł generał Jaruzelski, który faktycznie traktował Moczara jak swego wodza i przełożonego. Zajadając tort kawowy z bezami, wysłuchiwałem jak Moczar i gen. Jaruzelski krytykują z pasją socjalistyczną biurokrację, na którą narzekała moja Matka. Jednak główną atrakcją „Kamiennych Schodków” byli pisarze, aktorzy i dziennikarze, czyli „warszawski salon”. Pamiętam, jak któregoś dnia Matka posadziła mnie przy stoliku, gdzie królowały Kira Gałczyńska i żona Anatola Sterna, które wspominały mojego Ojca i czasy międzywojenne. W ich opowieściach słyszałem nostalgię i żal nie tylko za młodością, ale za niepowtarzalną atmosferą stolicy Polski Niepodległej. Obie panie twierdziły, że mój Ojciec był niesłychanie dowcipny – o czym nie miałem zielonego pojęcia – i dodawały natychmiast: „ale najpierw musiał wypić kilka kieliszków wina”. Po powrocie do domu podszedłem do biurka Ojca i otworzyłem – zamkniętą na klucz – boczną szafkę. Znalazłem tam tomiki poetyckie i pamiętam dokładnie jak były ułożone; na wierzchu leżały Demonom nocy Łobodowskiego, następnie Trzy zimy Miłosza, później dwa tomiki Czechowicza – a pod nimi miesięczniki literackie – egzemplarze „Okolicy poetów”, „Kameny” i „Dźwigarów”, miesięcznika wydawanego (wyszły jedynie dwa numery) przez Józefa Łobodowskiego.

I to było Pana pierwsze spotkanie z poezją Ojca?

– Szczerze mówiąc, tak, ponieważ właśnie w pierwszym numerze „Dźwigarów” jego redaktor, Łobodowski wydrukował wiersze poetów tzw. drugiej awangardy: Czechowicza, Miłosza, Zagórskiego, Piętaka i innych – o ile mi wiadomo, to była jedyna wspólna publikacja wileńskich katastrofistów i poetów z kręgu Czechowicza. Te wiersze mi się po prostu podobały. Podobały mi się także zaczepne i polemiczne artykuły Łobodowskiego, pisane z pasją i gniewem na rzeczywistość, która go otaczała. To, co mnie zdumiało, to fakt, że w Polsce międzywojennej każdy mógł wydawać czasopismo. Czernik wydawał przecież z własnej inicjatywy i za własne pieniądze „Okolicę poetów”. Te lektury były dla mnie pierwszą lekcją wolności i pierwszą lekcją tego, że prywatne zawsze jest i będzie lepsze od państwowego. Dosłownie „nurknąłem” wtedy w lekturę wspomnień o dwudziestoleciu międzywojennym, a wychodziło w tym czasie takich książek mnóstwo. Najbardziej urzekły mnie Przyjaźnie i animozje Jana Śpiewaka – być może także dlatego, że ich autor stawiał na piedestale poezje mojego Ojca z Alfabetu oczu – ale faktem jest, że książka Śpiewaka miała po prostu znakomite recenzje i była szeroko w środowisku dyskutowana. W tym samym czasie dowiedzieliśmy się, że na wiosnę 1968 roku odbędzie się wmurowanie kamienia węgielnego pod Szkołę Podstawową im. Stanisława Piętaka w jego rodzinnej Wielowsi. Szkoła mogła powstać tylko dlatego, że miejscowy proboszcz oddał ziemię pod jej budowę, która była własnością Kościoła Katolickiego. Władze robiły wszystko, co można, aby ten fakt ukryć i zatuszować. Ale wybiegam w przyszłość. Na razie jest przełom roku 1967-1968, jestem dosłownie zanurzony po uszy w życiu „wspólnego pokoju” poetów na Dobrej 9 w Warszawie i nie zwracam uwagi na socjalistyczna rzeczywistość, chociaż dotarła do mnie informacja o Dubczeku i jakichś demonstracjach w Bratysławie i nagle matka wchodzi do pokoju i mówi, że idziemy na zebranie literatów do nieodległego ZAiKS-u…

Na to słynne zebranie w lutym 1968?

– Tak, ja pamiętam tylko potworny tłok, poetów, którzy występowali na mównicę i odczytywali swoje wiersze – jakieś okrzyki i Jerzego Putramenta, który mówi nagle: „Proszę państwa, siedzibę ZAiKS-u otacza milicja!”. Ktoś krzyknął: „to prowokacja, nie wychodzić!”, ale my z matką wyszliśmy. Wokół ZAiKS-u zauważyłem tłumy mężczyzn ubranych w jednakowe kapelusze, którzy uważnie obserwowali każdego, kto wychodził z siedziby stowarzyszenia. Jakoś się przemknęliśmy. I właśnie w ten sposób – „niezauważalny” – jak mówił Jacek Kuroń – zaczął się marzec 1968 roku.

Ależ Panie Piotrze, przecież Pan miał wtedy 15 lat! Czy chce mi Pan wmówić, że brał Pan w tych wydarzeniach udział?

– Oczywiście, że brałem, tylko inaczej niż jego bohaterowie, których narracja całkowicie zdominowała opis tych wydarzeń. Marzec 1968 roku to nie tylko Michnik, komandosi i Uniwersytet Warszawski, ale przede wszystkim wstrząs społeczny przeżywany głównie przez młodzież urodzoną już w PRL, lecz nie tylko. Czy Pan wie – to jeden z wielu przykładów – że dwa lata przed wydarzeniami marcowymi wprowadzono reformę szkolną i przedłużono trwanie podstawówki do ośmiu lat. W trakcie wydarzeń wyszło zarządzenie, żeby ośmioklasistów nie wypuszczać ze szkół do godziny 19.00. Moja klasę zamknięto w sali, gdzie odbywały się roboty ręczne i lekcje muzyki, na ulicy Ogrodowej – tuż koło sądów – okna tej sali zostały zakratowane. A jak się wydostaliśmy – opowiem za chwilę.

Jest więc marzec 1968 roku. W Warszawie władza rozprawia się ze zbuntowanymi studentami. Korepetycji z matematyki udziela mi asystent prowadzący zajęcia na Politechnice Warszawskiej, członek studenckiego komitetu strajkowego, który zamiast uczyć mnie rozwiązywania układów równań, opowiada nam jak komuniści – krok po kroku – rozbijają solidarność studentów i ich wykładowców, słuchamy go – moja matka, moich dwóch braci i ja ze ściśniętymi gardłami: „jak się bronić przed władzą, która” – to wyrażenia mojego korepetytora – „chce nam ukraść nasz kraj”? Moja matka mówi do niego: „trzeba zorganizować zbiórkę pieniędzy, one wam się zawsze przydadzą i trzeba pod Politechnikę chodzić, zanosić jedzenie”. Korepetytor uśmiecha się uszczęśliwiony. Wie, że moja matka prowadzi najpopularniejszą w tym czasie w Warszawie kawiarnię „Kamienne Schodki”, w której po jednej stronie  sali siadali przyjaciele mojego Ojca i opozycjoniści – Jerzy Andrzejewski otoczony wianuszkiem asystentów z Uniwersytetu Warszawskiego, a po drugiej  najbrutalniejsi przedstawiciele władzy: Walery Namiotkiewicz, sekretarz Gomułki w towarzystwie Mieczysława Moczara, Róg Świostek (kto jeszcze pamięta to nazwisko?) przypominający otłuszczonego buldoga, który wskazując palcem autora Popiołu i diamentu, krzyczał: „nie krytykować, nie krytykować!”. Na zapleczu kawiarni 8 i 9 marca kelnerki oraz kucharki opatrywały rannych w starciach z ZOMO, poranionych studentów. Matka kursowała pomiędzy stolikami i rozdając uśmiechy, proponowała partyjnym bonzom kolejną porcję kaczki z czerwonym bułgarskim winem, a Andrzejewskiemu na pytanie: „Oleńko, jak Ty, najpiękniejsza wdowa po polskim pisarzu, możesz rozmawiać z takimi typami?”, kładła dłoń na ramieniu, cicho odpowiadała: „Panie Jerzy, ja mam trzech synów do wychowania…”. Zapamiętałem zgłodniały wzrok Moczara dosłownie pożerający zgrabną sylwetkę mojej Matki i zadałem sobie wtedy pytanie o to, czy czasami nie igra ona z ogniem. Przecież na zapleczu kawiarni studenci pisali na maszynie do pisania ulotki. Przecież to Matka dała mi i moim kolegom kilkadziesiąt pudełek po kawie mokka, z której robiono w kawiarni krem do bezowego tortu, a której opakowanie my używaliśmy do bombardowania szeregów ZOMO: do środka pudełek wkładaliśmy karbid polany wodą, następnie robiliśmy trzy dziury w denku i gdy ZOMO się zbliżało, potrząsaliśmy pudelkami, które zmieniały się petardy. Rzucaliśmy je w tłum opancerzonych milicjantów, którzy przerażeni gryzącym, białym dymem wydobywającym się z żelaznych pudełek po kawie mokka cofali się przerażeni, jakby widzieli granaty wypełnione prochem. W takiej atmosferze smutku wyjeżdżaliśmy w dwa tygodnie później do Wielowsi na wmurowanie kamienia węgielnego.

Czy w Wielowsi wydarzenia marcowe miały jakiś oddźwięk?

– Oczywiście, ledwo wyszliśmy z matką i starszym bratem z samochodu, podbiegł do nas nasz krewny Józek Piętak i niepytany powiedział: „Oleńko, tutaj wszyscy popierają Gomułkę”. Uroczystość wmurowania węgla kamiennego miała podniosły nastrój. Staliśmy z bonzami partyjnymi na podium, grała orkiestra, dzieci deklamowały wiersze i wszystko było jak należy. Matka wmurowała kamień węgielny i nagle podeszła do mikrofonu i powiedziała: „Chciałam wszystkim bardzo podziękować, ale przede wszystkim chciałam podziękować proboszczowi parafii, który oddał nam ziemię na której wybudujemy szkołę imienia mojego męża”. Zapadła cisza i ja tylko widziałem czarny kapelusik proboszcza, który stał na końcu zbitego tłumu mieszkańców wioski. Zeszliśmy w milczeniu z podium. Nasz partyjny kuzyn zaczął coś mówić do matki, ale ona mu przerwała: „milcz Józek, na miłość boską, milcz!...”.

Pana Matce nic komuniści nie mogli zrobić?

– Nie mogli. Z uroczystości pojechaliśmy – zdaje się, do Nieborowa – na seminarium krytyczne poświęcone twórczości mojego Ojca, to właśnie tam, wysłuchując referatu Stanisława Gębali, zrozumiałem na czym polega piękno poezji Ojca i co niemniej ważne, na czym polega potęga krytyki (nie tylko literackiej). Tam zrozumiałem, że swoboda krytyki jest fundamentem wolności. Referat Gębali był skandalem dla partyjnych pismaków i ich małżonek…

- Może więc przypomnę te fragmenty referatu Gębali, które musiały ludzi wychowanych w komunizmie szokować…

– Warto to zrobić.

Choćby zatem ten passus, że „wstrząsająca jest lektura Notatnika poetyckiego Piętaka, tego przedziwnego komentarza do własnej twórczości. Czytelnik Notatnika odnosi przemożne wrażenie bezpośredniego obcowania z osobowością twórcy, który z depresji megalomanii wznosi się na wyżyny tragedii. Marzenie o stworzeniu wiekopomnego dzieła, które mogłoby stanąć w jednym rzędzie z Boską komedią i z Faustem, powoli przeradza się w obsesję powracającą w coraz to krótszych odstępach czasu jakby ataki gorączki”[2].

- Po tych słowach – o ile dobrze pamiętam –poderwała się z krzesła oburzona żona I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR , Władysława Kruczka z okrzykiem, że to jest skandal, że ona protestuje przeciwko obrażaniu pamięci wielkiego poety. S. Gębala, to zapamiętałem, zbladł z przerażenia. Władysław Kruczek to był najtwardszy z najtwardszych twardogłowych – to on stał za represjami przeciwko studentom. Krytyk miał pełne prawo myśleć, że jest skończony. Podskoczyłem z bratem do jego krzyczącej ciągle żony i zaczęliśmy tłumaczyć, że referat jest ciekawy, żona I sekretarza przestała wprawdzie krzyczeć, ale nadal była oburzona. I dopiero na proszonym obiedzie u Kruczka, kiedy stwierdziłem, ze przecież referat Gebali ma wydźwięk antykatolicki, gospodarz się rozpromienił. To był jednak straszny ustrój…


[2] Tamże.