Napisane przez mediologia dnia . Wysłane Media.

Odszedł Ray Manzarek, „polski” założyciel The Doors

Pierwsze miesiące roku 2013-tego przynoszą kolejne pożegnania artystów, którzy tworzyli oryginalne odmiany brzmienia muzyki rockowej na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. 6 marca niespodziewanie odszedł lider zespołu Ten Years After –Alvin Lee, okrzyknięty po Festiwalu w Woodstock najszybszym gitarzystą świata. Był kompozytorem, autorem tekstów, muzykiem, wokalistą i niekwestionowanym liderem blues-rockowej formacji, która wielokrotnie występowała dla liczonej w dziesiątkach tysięcy publiczności, nagrała 16 albumów, a mimo przerw w działalności pozostawała na scenie muzycznej przez niemal pięć dekad. Zaledwie dzień później, bo 7 marca media podały wiadomość o śmierci kolejnego wirtuoza gitary Petera Banksa, który był współzałożycielem i pierwszym gitarzystą grypy Yes. Zafascynowanego Hendrixem artystę pamiętamy z rozbudowanych, a przy tym finezyjnie zagranych partii m.in. na płytach otwierających bogatą karierę tego zespołu. Po roku 1970r. gitarę Banksa słyszymy w utworach kolejnych jego zespołów - Blodwyn Pig, Flash, Empire i Hormony in Diversity, ale to właśnie Yes przoduje wśród najbardziej znanych grup grających wyrafinowany rock symfoniczny. Tej wiosny fani niepokornej muzyki nie czekali zbyt długo na kolejną smutną wiadomość.

20 maja w niemieckim Rosenheim zmarł Ray Manzarek, założyciel grupy The Doors, która mimo upływu czasu wciąż pozostaje żywą legendą psychodelicznego rocka, a także artystycznym symbolem epoki poszukiwań i eksperymentów zbuntowanych pokoleń Zachodu. Urodzony 12 lutego 1939r. w Chicago Ray był synem polskich emigrantów Heleny i Raymunda. Na wstępie uzyskał bardzo staranne wykształcenie muzyczne o profilu klasycznym w miejscowym konserwatorium, by później podobnie jak Jim Morrisom ukończyć wydział filmowy na Uniwersytecie Kalifornijskim. Tam właśnie zeszły się drogi oryginalnego poety oraz zamiłowanego w muzyce Chopina muzyka i kompozytora. Jim miał opinię niebyt przewidywalnego ekscentryka, a przy tym, co brzmi dziwnie, był raczej nieśmiały i to właśnie Ray, który dostrzegł w nim potencjał sceniczny oraz błysk literackiego geniuszu namówił go do występów ze swoim zespołem. Manzarek w ogóle słynął z pozytywnego stosunku do ludzi, w których zawsze starał się odnajdywać jakieś pozytywne wartości. Wszechstronni artyści postawili wówczas na przekaz muzyczny, który najlepiej docierał do milionów protestujących ludzi po obu stronach Oceanu. Po dokooptowaniu gitarzysty Robby Kriegera oraz perkusisty Johna Densmore’a grających dotąd muzykę jazzową (głównie flamenco) zadebiutowali, jako The Doors w roku 1967 i z miejsca wspięli się na szczyty list przebojów utworem Light My Fire, zajmując m.in. pierwsze miejsce na prestiżowej liście The Billboard Hot 100. O ile niezbyt melodyjne, a przez to mniej chwytliwe dla przeciętnego słuchacza utwory grupy Ten Years After, czy Yes nie funkcjonują dzisiaj w przestrzeni medialnej na kształt piosenek Presleya, Beatlesów, czy Rolling Stonesów, to działający zaledwie cztery lata w swym pierwszym, oryginalnym składzie kwartet The Doors wszedł nie tylko do panteonu muzyki rockowej, lecz nadal fascynuje kolejne pokolenia słuchaczy, co ważne ponad podziałem kulturowym, społecznym, czy wręcz politycznym. Ta sztuka po prostu się broni, bo jest autentyczna, a zatem bez wielkich zabiegów marketingowych wciąż pozostaje żywa.

Wielu fanów pamięta oczywiście „Working on The Road”, „I’m Going Home”, „Love Like a Man”, czy antywojenny hymn hippisów „I’d Love to Change The World”, które to utwory skomponował, zaśpiewał i opatrzył porywającymi solówkami Alvin Lee. Niektórzy zapewne wracają też do utworów z albumów Yes (1969), czy Times and Word (1970) grupy - Yes, lecz standardy Dorsów typu „Light My Fire”, czy „Riders On The Storm” nadal są odtwarzane przez wszystkie stacje świata i nagrywane przez kolejnych artystów, których zmartwieniem pozostaje najczęściej to, żeby otrzymanego materiału nie zepsuć. Mimo coraz to większych kłopotów, jakie sprawiał zespołowi niesforny Morrisom, grupa zdążyła nagrać wiele płyt, pozostawiając po sobie przeboje z albumów The Doors (1967), Strange Days (1967) , Waiting for The Sun (1968), The Soft Parade (1969), Morrisom Hotel (1970) i LA Woman (1970), które zawierały też bardziej rozbudowane utwory opatrzone recytacjami poetyckimi Jima oraz powodującymi ciarki na plecach słuchaczy pasażami klawiszowymi Raya Manzarka. Przykładem udanych kompilacji mogą być przygnębiające w nastroju, a przy tym kontrowersyjne w treści utwory „The End” i „When The Music’s Over”. Niektórzy twierdzili nawet emocjonalnie, że sztuka The Doors mimo, że tworzona w epoce narkotyków, uważanych za szalenie inspirujące, sama te środki doskonale zastępowała, wprowadzając ludzi w prawdziwy „odlot’, co docenili odbiorcy ich muzyki kupując ponad 100 milionów płyt. Po nagłej śmierci Morrisona grupa starała się kontynuować swoją działalność, lecz dobra muzyka pozbawiona charyzmatycznego autora tekstów i wokalisty odebrała jej zbyt wiele dawnych atutów, co spowodowało, że Ray po nagraniu z kolegami kolejnych płyt poświęcił się głównie komponowaniu, karierze solowej, a także literaturze (pisał m.in. powieści). O ile uwielbiający alkohol i nie stroniący od narkotyków Jim – Król Jaszczur (jak sam siebie nazywał) generował masę skandali obyczajowych, zrywał koncerty i wpadał w kłopoty prawne, to drugi z założycieli grypy Rey prowadził znacznie bardziej umiarkowany tryb życia. Jim Morrisom zerwał definitywnie kontakty z ojcem Georgem - kontradmirałem, który m.in. przeżył w 1941r. atak Japończyków na Pearl Harbor i swoją bardzo tradycyjną rodziną, a pytany o rodziców zazwyczaj mówił, że nie żyją. Z kolei toksyczny związek z narkomanką Pamelą Courson, którą nazywał swoją „kosmiczną przyjaciółką” przyczynił się wprost do jego śmierci w wieku zaledwie 28 lat. Raby Manzarek utrzymywał natomiast stałe kontakty z rodzicami, z braćmi Rickiem i Jamesem założył swoją pierwszą kapelę, a umierając 42 lata później, pozostawił po sobie żonę Dorothy, którą poślubił w 1967 roku i założoną wtedy rodzinę. W wywiadach zwykł wręcz o sobie mawiać, że jest „Polakiem zamieszkałym w USA” , wskazując na obecność chopinowskiego ducha także w wielu utworach The Doors. Efektem kilkuletniej współpracy tych, jakże odmiennych indywidualności było zjawisko, którego historię odnajdujemy we wspomnieniach Raya Manzarka wydanych p.t. ”Rozpal we mnie ogień. Moje życie z The Doors”. Krzywiący się na powszechną dziś wielokulturowość, synkretyzm i ciągle poszukiwania, obecne w wielu gatunkach sztuki z całą pewnością nie ogarniają większości zjawisk, których pozytywne aspekty wynikają właśnie z udanego otwarcia się artystów na różne formy ekspresji nie tylko w obszarze jednego kraju, czy regionu, ale także, a może nawet głównie - w wymiarze międzykontynentalnym.

Czym byłby dzisiejszy świat bez Presleya, Beatlesów, Doorsów czy Pink Floyd? Jaki kierunek przybrałyby pokoleniowe przemiany, gdyby nie Lato Miłości 1967, rock - festiwale w Monterey, Woodstock, czy Isle of Wright? Gdyby nie protest globalny przeciwko wynaturzeniom władzy, bezkarnie siejącej nienawiść i sprowadzającej śmierć na miliony ludzi w kolejnych wojnach - o pieniądz i władze nad światem. Z całą pewnością kontynuacja polityczna mogłaby objąć kwestie bardzo dalekie od dobra, piękna i prawdy, a społeczeństwa konsumpcyjne pozbawione często naiwnego idealizmu zbuntowanych pokoleń mogły do reszty pogrążyć się w prymitywnym materializmie, odchodząc nie tylko od chrześcijańskich korzeni, ale też od jakiejkolwiek patrzącej ponad doraźność myśli. Artyści kojarzeni z buntem młodych w obliczu zakłamania społeczeństw, bezkarności polityków oraz prymatu konsumpcji przy jednoczesnym bezsensie zinstytucjonalizowanej zbrodni, zostawiają po sobie nie tylko trwałe świadectwo czasów kontestacji, ale też wiele przestróg tyczących niszczących ludzkie istnienia podróży poza „granice percepcji”, czy też na „koniec świata”. Jeżeli poprzednim pokoleniom zaserwowano koszmar coraz to bardziej totalnych wojen, a one ten „etos”, często w skrajnie w wynaturzonej formie przyjęły, to tym razem gotowość do wyrzynania „obcych” i położenia własnej głowy z ufnością dla politycznych decydentów spadła chyba najniżej w całej historii naszej cywilizacji. Jan Szczepankiewicz